Ceny mieszkań, zarówno na rynku deweloperskim, jak i wtórnym, są horrendalne. Większości nabywców nie stać na zakup gotówkowy, a dostępność kredytów jest na rekordowo niskim poziomie (i są bardzo drogie). Nic dziwnego, że wiele osób woli cierpliwie poczekać na spadki cen, na przykład wynajmując lokum lub gnieżdżąc się u rodziców. Ta taktyka nie musi jednak przynieść sukcesu, co wyjaśniamy w naszym artykule.
Spadkom cen nie sprzyja to, że w Polsce mamy gigantyczne „ssanie” na rynku wynajmu. W zasadzie każde sensownie wycenione mieszkanie natychmiast znajduje najemcę. Ten popyt generują przede wszystkim emigranci i uchodźcy z Ukrainy. Nic nie wskazuje też na to, aby sytuacja miała się w przewidywalnym czasie zmienić. Wprost przeciwnie: spodziewamy się dalszej ekspansji emigrantów, głównie ze Wschodu, którzy będą szukać mieszkań na wynajem, a docelowo na własność.
Mieszkanie wciąż uchodzi za dobrą lokatę kapitału w czasach wysokiej inflacji. Z projekcji NBP wynika, że powrót do tzw. celu inflacyjnego (około 2-3 proc.) będzie możliwy nie wcześniej niż pod koniec 2024 roku, choć to i tak optymistyczne założenie.
Póki co borykamy się z blisko 20-procentową inflacją, która rujnuje oszczędności gotówkowe. Dlatego wielu Polaków woli kupić mieszkanie i je wynajmować, co uniemożliwia istotne spadki cen na rynku nieruchomości.
Wiele osób spodziewało się, że w dobie spadku popytu na kredyty mieszkaniowe, deweloperzy zaczną masowo obniżać ceny. Nic takiego, póki co, nie miało miejsca. Firmy deweloperskie mają duże zasoby finansowe, zgromadzone w okresie prosperity, dzięki czemu teraz mogą sobie pozwolić na przeczekanie gorszego czasu. Efekt? Nie brakuje mieszkań, które pomimo oddania do użytku pozostają puste lub trafiają na rynek wynajmu.
To skutek załamania w branży kredytowej. Skoro nie ma kredytobiorców, to nie ma też nowych inwestycji deweloperskich. Spadek podaży siłą rzeczy przekłada się na wzrost cen już wybudowanych mieszkań, szczególnie tych z rynku wtórnego.